Nim nastąpiła pora wysiewu fasoli, nastały chłody i posypał śnieg. Zbliżała się w tym roku biała Wielkanoc. Zdążyłam ją przygotować dostatnio z myślą o przepaścistym żołądku mojego męża. Były więc różne mięsa, wędliny, była galareta, bigos i rosół, a nawet ulubione pierogi męża. Z pieczywa baby i placki.

Ale z tych przysmaków ja już nie skorzystałam. W Wielką Sobotę wieczorem rozpoczął się poród, który trwał do godziny 10:00 następnego dnia.

Wrzaskiem, którego nie mogłam powstrzymać, wypędziłam z domu lokatorów, a była to kwietniowa, wielkanocna niedziela, po ciepłym marcu śnieżna i zimna.

– Czy bardziej cię boli niż ząb – pytał troskliwie małżonek czuwający przy mnie wraz położną. Kiedyś powiedziałam mu, że najbardziej w życiu bolały mnie zęby.

– Bardziej – zajęczałam.

– Pobiegnę po doktora – oznajmił mąż położnej.

– Chyba go pan z kościoła wyciągnie, poszedł na rezurekcję.

Mąż rzeczywiście wyciągnął go z kościoła. Lekarz zapytawszy, która położna jest przy mnie i czy go wzywa z własnej inicjatywy czy z jej polecenia, gdy usłyszał, że z własnej, odmówił przyjścia.

– Niech się pan uspokoi i nie denerwuje. Żona ma dobrą opiekę – powiedział.

– Ależ panie doktorze żona mówi, że ją to bardziej boli niż ząb…

– Dobrze, dobrze – odrzekł ubawiony lekarz. – Wracaj pan do domu na święcone jajko i postaraj się, żeby w następną Wielkanoc żona nie musiała myśleć o bolącym zębie.

Mąż oburzony na lekarza i niespokojny o mnie, wrócił do domu.

– Nic się nie zmieniło? – były jego pierwsze słowa.

– Wszystko jest normalnie, a że długo trwa, przy pierwszym dziecku to się często zdarza – odrzekła położna.

Położna raczej nic mi nie pomagała, tylko pozwalała krzyczeć. Czuła się pokrzywdzona, że przeszkodziłam jej uczestniczyć w przygotowanej w domu wielkanocnej uczcie, a ja się wiłam i szarpały mną niewypowiedziane bóle. Nie wytrzymał tego jeden z lokatorów, którzy w pokoju jedli wielkanocne śniadanie. Był to pan Adam, człowiek około pięćdziesiątki, ojciec kilkorga dzieci. Krzyknął na położną:

– A pani tu siedzi i duma o wielkanocnym śniadaniu, tak? Dlaczego pani nie stara się pomóc, ulżyć?

– Pan mnie nie będzie uczył, co mam robić – oburzyła się.

– Jakby tak pani koło mojej żony chodziła, to bym za drzwi wyciepnął i kopniakiem pomógł.

– A pan, co stoi jak lalka? – zwrócił się do męża – Niech jej pan każe położyć na krzyż ciepłe kompresy, smarować ciało albo leć pan jeszcze raz po lekarza!

Położna, choć naburmuszona, zrobiła ciepłe kompresy i masowanie, co mi naprawdę ulżyło. Bóle nie były już tak gwałtowne.

O godzinie 10:00 odbyła się już pierwsza kąpiel naszej rozwrzeszczanej córki i prześcielenie mego łóżka, do czego położna zużyła kilka prześcieradeł i ręczników. Za to na kozetce stojącej w rogu mojego łóżka urosła sterta bielizny do prania. Położna szybko wykąpała dziecko, owinęła w pieluszki i kołderkę.

– Ma pan tę swoją córkę – rzekła podając mężowi zawiniątko.

– Skąd mam wiedzieć, że to córka, kiedy widzę tylko nosek – zażartował.

Gdy położna uporządkowała mój wygląd i pościel, położyła obok mnie na łóżku moją córkę i poszła do domu na wielkanocne śniadanie, obiecawszy za parę godzin wrócić, zaczęli się przemykać nasi lokatorzy. Najstarszy z nich, pan Adam, złożył nam gratulacje z powodu szczęśliwych urodzin dziecka oraz wesołego Alleluja, a potem obaj z mężem ugotowali kocioł kawy i każdy pokój oddzielnie obchodził święta. Przy tym zachowywali się spokojnie i cicho, żeby żadnej z nas nie zakłócać spokoju. Podziwiałam ich delikatność i wyrozumiałość.

Wyprawkę dla dziecka oraz pieluszki miałam przygotowane, ale położna zużyła ich tyle, że w drugi dzień świąt mąż postawił na stołku obok łóżka wanienkę z wodą i musiałam to wszystko uprać. We wtorek już wszyscy poszli do pracy. Co miałam robić? Mój mąż nie był mężem mojej siostry Dani… Wstałam. W południe poleciłam lokatorom napełnić ich kocioł wodą, postawić na kuchni i przynieść sporą kupkę drewek. Wieczorem czekała na nich gorąca smaczna zupa. Mąż nie potrzebował nic oprócz gorącej herbaty.

We wtorek po świętach już byłam sama z moją córką. Leżymy, wtem drzwi się otwierają i wchodzi jakaś jeszcze młoda i zdrowa chachłaczka.

– Dajcie pani chroszi, albo co z odzienia – mówi i strzela wokoło oczyma.

– Jestem chora – mówię – przyjdźcie innym razem.

– Dajcie teraz – nalega.

– Zrozumcie, kobieto, nie mogę wstać.

– Nie możesz, to sama sobie wezmę – powiada i wyciąga łapy po wiszące w prowizorycznej szafie nowe ubranie męża.

Podniosłam się na rękach i patrząc w drzwi pustego pokoju, wołam:

– Panie Feliksie, na pomoc! Złodziejka przyszła.

Pan Feliks nie wszedł, ponieważ nawet u mnie żaden Feliks nie mieszkał, ale wystraszona baba uciekła nic nie zabrawszy.

W środę już wstałam, a w sobotę wybrałam się do gminy zameldować dwóch lokatorów, którym właśnie dosłano z domu jakieś brakujące dokumenty. Uszedłszy paręnaście kroków musiałam zawrócić, ponieważ rzucił się krwotok. Położna już nie przychodziła, ja chora i małe dziecko, a ogród czeka i zmęczonym lokatorom kawy trzeba zagotować. Pan Adam, widząc sytuację, jednemu z lokatorów polecił narąbać drzewa, drugiemu pozamiatać i pomyć naczynia, a sam zaczął kucharzyć. Pod nieobecność męża nawet podał mi szklankę herbaty.

Janina Mroczkowska, Gozdawianka – Oaza