List od teścia? Po tylu latach? Tak. List od teścia, sąsiadów i koleżanki Izy. Cała trojka opisuje gehennę mojego teścia w domu syna. Proszą, żeby go zabrać do siebie, podają tragiczne fragmenty jego życia po naszym wyjeździe. Sytuacja z dnia na dzień się pogarsza i może się skończyć katastrofą.

– Jeszcze mi tego brakowało? Źle mu u syna? Ma swoje gospodarstwo, może wracać do siebie – jestem zła.

– Mamusiu, ale to nasz dziadzio – wtrąca Iza.

– Co z tego? Jestem, a właściwie byłam tylko synową. Ja tu nie mogę związać końca z końcem, a on ma dzieci i gospodarstwo.

– A może on już nie ma tego gospodarstwa? A dzieci? – Iza dobiera słówka żeby mnie przekonać – Jak by mu w domu było dobrze, to by do nas nie przyjechał – kończy i pilnie mi się przygląda. Ale to nie skutkuje.

– To jego sprawa – mówię.

– Ależ mamusiu, to przecież nasz dziadzio. Niech przyjedzie.

Dziewuszysko zaczyna pochlipywać, a mnie diabli biorą. Mnie naprawdę już za ciężko. Wiję się jak nadepnięta glista, a końca nie widać. A wtedy sumienie: „Jakie tam ciężko, jeden talerz zupy, jedna kromka chleba więcej i jakoś tam będzie”.

– Nie rycz – zwracam się do mojej utrapionej córki. – Napisz, niech mu pożyczą na drogę i niech przyjeżdża. Pieniądze zwrócę po pierwszym.

Przyjechał. Córka wyszła na stację. Poszła i przepadła. Powinna wrócić za dwadzieścia minut, a już półtorej godziny minęło. Idą… Córka mu śnieg wydeptuje na drodze… Patrzę – lepszych do grobu kładą… A przecież od syna wracał, nie od biedaka. Córka skacze koło dziadzia, rozbiera, rozciera, jeść podaje, a ja i Wiesio patrzymy. Synek nie wiedział o rodzinnej tragedii, dziadzia nie pamięta, skąd, roczek miał jak go pożegnał. A ja? Przypomniałam sobie, że to jednak mój teść, nie ojciec… A może on w jakich niedobrych zamiarach przyjechał. Wiele złego dzieje się w świecie. A on jakby moje myśli czytał… Skulił się, jakby zmalał, spuścił oczy nad szklanką gorącej herbaty, którą mu Iza podsunęła, a potem głosem głuchym, beznadziejnie smutnym, na nikogo nie patrząc, mówi:

– Wiem, że i tobie nielekko, ale chciałem jeszcze na was popatrzeć, nacieszyć się wami… i… pójdę…

Nie mógł lepiej utrafić. Ujrzałam nagle całą tragedię biedaka. Jego dobroć dla mnie, zaufanie, jakim mnie darzył. Miał tylko mnie, a ja go tak zawiodłam… tak go przyjęłam. Przypadłam do niego.

– Tatusiu! Tak mnie to wszystko zaskoczyło, że jeszcze nie mogę ochłonąć… Ale dobrze, że tatuś przyjechał… Wcale nie jest tak źle. Zresztą, gdzie dla trojga starczy, tam i dla czwartego nie zabraknie. Byle zdrowie, a wszystko inne furda! Nie, tatuś?

Resztę dośpiewała Iza i pierwsze lody zostały złamane.

Przez kilka tygodni nie mogłam odpędzić myśli, że życie teścia się kończy. Po kilka razy w nocy chodziłam popatrzeć, czy jeszcze żyje. Rozmyślałam za co go pochowam, jeśli umrze. Dopiero po wielu tygodniach jego twarz stała się podobna do twarzy żywego człowieka, a siły zaczęły wracać. Ale nie był to już ten człowiek, którego żegnałam. Porównywałam go z moją mamą. Była o 14 lat starsza od niego, po śmierci ojca nie miała lekkiego życia, a przecież wyglądała niemal jak jego córka. Zawdzięczał to synowi, którego despotyzm, sadyzm, skąpstwo i lenistwo nakazywało mu wszystkich wokół siebie zmuszać do pracy, którą w dodatku przypisywał sobie. I pomyśleć, że to wszystko przyniósł ze sobą w plecaku, z którym szedł od Sum po Berlin.

Za to, jaką w tym roku mieliśmy wspaniałą Wielkanoc! Przy stole siedziało nas pięcioro, bo i pan Mikołaj przyjechał na urlop. Było z kim się podzielić jajkiem i zaśpiewać Alleluja. Byliśmy pełną rodziną.

Janina Mroczkowska, Gozdawianka – Obcy czy swoi?