Przyszła kolej i na moje zwolnienie. Po miesiącu słaba i zupełnie głucha na oboje uszu opuściłam szpital. Odchodząc, zabrałam ze sobą kilka oszczędzonych kromek chleba dla mojej córeczki. Sąsiadki przyprowadziły mnie do domu słaniająca się na nogach, na pół oślepłą i głuchą. Jedna zaraz odniosła pościel i odprowadziła dziecko, druga przyniosła na spodku odrobinę masła oświadczając, że dalej nie będzie mojej krowy doić i odprowadzać do pastucha. Dobrze, że choć szklankę mleka z wieczornego udoju zostawiła. Obawiałam się, że moja córeczka będzie się bała matki zakutanej w chustkę, niedowidzącej i mocno niedosłyszącej, tymczasem jej sam dźwięk mojego głosu wystarczył. Pierwszym jej pytaniem było:

– Ale ja już nie będę musiała paść naszego koziołka i rwać trawy dla królików, prawda, mamusiu?

– Nie będziesz, moja ty kochana – zapewniłam.

Nakarmiłam ją chlebem, który uskładałam w szpitalu, a który posmarowałam masłem. Smakował jej jak największy przysmak, popiła szklanką mleka i poszła spać. Ja nic nie jadłam. Raz dlatego, że zostały tylko dwie kromki chleba, a w domu nic nie było, po wtóre nie byłam głodna, zajęta troską o jutro.

– Przecież ja nie tylko nie wydoję krowy, ale nawet na nogach się nie utrzymam… – myślałam gorączkowo. A w głowie huk jakby kowalskich młotów, świst pociągów, odgłosy wybuchających bomb, to znów dobijanie się do drzwi. To wszystko słyszę, tylko nie słyszę tego, co się rzeczywiście dzieje.

Janina Mroczkowska, Gozdawianka – Oaza