Przez kilka powojennych lat byliśmy tylko małżeństwem z imienia. Mąż się tłumaczył chorobą, a ja nie dociekałam. Wystarczyła mi córka. Śliczne, zdolne, kulturalne dziewczątko. Smuciło i niepokoiło tylko to, że mąż, mimo że zagarniał wszystkie pieniądze z gospodarstwa, ani chciał słyszeć o zwrocie pieniędzy za konia czy pożyczonych od mojej mamy na zapłacenie za krowę robotnicę. Gdy przyszło nam płacić za poniemiecką krowę, w domu nie mieliśmy ani grosza pieniędzy. Wówczas moja mama, która mieszkała w Krakowie u siostry, przysłała mi wszystkie swoje oszczędności. Było tego jedenaście tysięcy. Za krowę mieliśmy zapłacić osiem tysięcy. Mąż prawie przemocą zabrał przysłane pieniądze i sam pojechał do Jarocina zapłacić dług.

Upłynęło parę tygodni – przychodzi nowe wezwanie, by zapłacić za krowę, ale już nie osiem, a szesnaście tysięcy jako kara za zwłokę.

– Nie zapłaciłeś za krowę? – pytam męża.

– Chyba nie – mówi z wahaniem.

– A gdzie pieniądze?

– Już nie pamiętam. Może w kieszeni.

Nerwowo pomagam mu przetrząsać kieszenie jego ubrań. Leżały w kieszeni wojskowego munduru. Do poprzedniej sumy trzeba było dołożyć pieniądze oszczędzone za mleko od wycielonych krów. Ale już sama je zapłaciłam!

Od tej chwili dom nasz zmienił się w piekło. Żeby na bieżąco płacić podatki, narażałam się na urządzane przez męża awantury i sama odbierałam pieniądze za mleko i jaja. Musiało mi ich teraz wystarczyć także na inne potrzeby, bowiem od wakacji zwolniłam się ze szkoły. Nie przyszło mi łatwo. Jedno, że lubiłam ten zawód, a drugie – atmosfera naszego domu zaczęła mi ciążyć. Wracając do domu, czym bliżej, tym mój krok stawał się wolniejszy.

(…)

W naszym piekiełku miałam jeszcze kilka przyjemnych chwil podczas jazdy na targ, by sprzedać zboże czy owoce. Zastanawiałam się nad swoją dalszą przyszłością. Po trzech latach od powrotu męża, latach dobrowolnej separacji, zaczęliśmy współżyć i krótko po kupnie Kasztanka zaszłam w ciążę. Lekarz podczas badań stwierdził u mnie złośliwą anemię. Zarobione pieniądze wkładałam w gospodarstwo, mężowską zachłanność na pieniądze tolerowałam jako niewinną słabostkę, w myślach przeznaczałam je na budowę przyszłego domu. Teraz jednak ta cecha skąpstwa wydała mi się ostrzeżeniem.

Zaczęłam rozważać możliwość rozstania, jeszcze się opierałam temu widmu. Mąż, z którym starałam się rozmówić na temat naszego ewentualnego rozejścia, śmiał się beztrosko.

– Jak ci źle, to się rozchodź, mnie dobrze tak jak jest.

– Kiedy spłacisz dług mojej mamie i siostrze?

– Jak będę miał pieniądze na zbyciu. Niech ojciec narżnie sieczki, a potem zrobi obrządek, bo ja jadę – bezpośrednio zwrócił się do teścia. Siadł na rower i pojechał.

– Muszę stąd wyjechać i przestać marzyć – postanowiłam. – Ciąży na mnie los już dwojga dzieci i spłata zaciągniętego długu.

(…)

Tym razem wzięłam pościel, trochę naczyń, konika syna, gitarę i stary patefon. Wszystko to zmieściło się w wiklinowym koszu. Po wykupieniu biletów niewiele mi zostało na kupno pożywienia podczas podróży. O przyszłość się nie martwiłam, ponieważ spodziewałam się dobrego przyjęcia i pensji. Małej, bo małej, ale przecież „bieda mi była jako chleb powszedni”.