Tymczasem załatwiłyśmy sprawę mojej córki. Zdała ona do drugiej klasy liceum ogólnokształcącego i została przyjęta. Jeszcze podczas wakacji kupiłam jej mundurek, zimowy płaszcz i buty. Dla orientacji dodam, że w tym czasie moje miesięczne pobory wynosiły 500 zł i za buty córki także zapłaciłam 500 zł. Gdyby nie to, że te pieniądze zaoszczędziłam w poprzedniej szkole, nie wiem, w czym by córka chodziła do szkoły.

Córka nie chciała mieszkać w internacie, wolała dojeżdżać. Nie byłam z tego zadowolona, ale się nie sprzeciwiałam. Rozumiałam, że źle się czuła wśród obcych, ale codzienne dojazdy do szkoły były męczące, zwłaszcza zimową porą. Autobusy jeszcze nie kursowały i do powiatu jeździło się pociągiem. Od szkoły do najbliższego przystanku kolejowego było trzy kilometry. Około 300 metrów od szkoły zaczynał się las, który przecinały tory kolejowe. Obok torów biegła ścieżka, ale zimą ginęła ona pod grubą warstwą śniegu i do stacji chodziło się torem. Właściwie nie chodziło się, a skakało po wystających podkładach. Po drodze mijało się dwa jeziorka. Latem było to nawet przyjemne, leśne powietrze, śpiew ptasząt, woda… Ale zimą, gdy dnie krótkie, droga przy świetle księżyca, albo i w zupełnej ciemności, nie była pociągająca. Zwłaszcza, gdy od czasu do czasu rozlegało się wycie wilków lub o parę kroków od torów jarzyły się ich głodne ślepie. Taka drogą przebiegała córka dwa razy dziennie. Nie wiem, dlaczego tak bardzo raziło ją życie w internacie, że wolała to, byle choć w nocy być w domu.

We wrześniu jeszcze żadna z nas nie słyszała o wilkach, jesień piękna, ciepła, słoneczna. W dniu rozpoczęcia roku szkolnego Iza pojechała do swej nowej szkoły, a nasza trójka nauczycieli – kierownik, ja i panna Ania (osiemnastoletnia licealistka) – wyszła na boisko, gdzie stała już grupka matek z pierwszakami oraz uczniowie pozostałych klas.


Mały Wiesio marzł w nieopalonym mieszkaniu, Iza dojeżdżała do szkoły w sandałach. Rano biegła do Martian po oszronionej drodze. Srogi mróz bezlitośnie kłuł, ziębił i moczył nogi dziewczynki. Przemoczone pończochy wysychały na nogach dopiero podczas lekcji, ponownie zmoczone podczas powrotnej drogi matka rozkładała na płycie rozgrzanej podczas gotowania kolacji. Toteż obie, matka i córka niecierpliwie czekały końca miesiąca i pierwszego, który przyniesie Izie ciepłe buciki.

– Och, jaki ten miesiąc długi! – wzdychała Iza.

– Oj, długi – przyznawała matka – składa się z wielu długich dni.

– A te dni są gorsze od nocy – stwierdził po swojemu Wiesio – bo w nocy się śpi i jest ciepło, i wcale się nie przykrzy.

Matka przytuliła chłopca. Cóż mogła mu odpowiedzieć?

Janina Mroczkowska, Gozdawianka – Obcy czy swoi?