Na wiosnę złożyłam podanie o przeniesienie do innej szkoły, najlepiej do innego powiatu, a nawet województwa. Tymczasem dorosłe świnki sprzedałam, spłaciłam część długów, kupiłam już nie piątkę prosiąt, tylko troje, pola nie obsiałam.

– Niech ugoruje – odpowiedziałam ciekawskim – żywiła nas przez jedenaście lat.

Zasiałam tylko na 25 arach cukrowe buraki. Obiecałam uczniom, że pieniądze za buraki będą na kupno telewizora dla szkoły. Obecnie często korzystali z telewizora moich dzieci, ale to nie to samo, co własny.

Córka autorki wraz ze swą córką Urszulą z pierwszym telewizorem, 1968 r.

Swoim dzieciom nie wspomniałam o podaniu. Przeciw nim też się zbuntowałam. Odejdę stąd i niech ślad po mnie zaginie. Zrobiłam, jak chcieli, teraz niech żyją na własny rachunek. Jeszcze tylko Wiesio…

Obecnie syn mieszkał u siostry. Płaciłam jej za kwaterę 600 zł miesięcznie. W internacie opłata wynosiła 260 zł, ale liczyłam, że u siostry będzie miał lepszą opiekę. Wanda zajęła się nim po swojemu, czyli pozwalała na wszystko to, na co ja nie pozwalałam. Najpierw kupiła mu gołębie, potem na mój rachunek harmonię i zapisała do szkoły muzycznej. Na rezultat nie czekałam długo. Syn jeszcze się niczego nie nauczył w szkole muzycznej, ale w technikum mechanizacji otrzymał kilka ocen niedostatecznych.

– Jedno albo drugie – powiedziałam.

Syn bez żalu zrezygnował z muzykowania. Stopnie się poprawiły, ale za parę tygodni syn, oporządzając gołębie, spadł z parometrowej wysokości. Zabrało go pogotowie. Rozbita głowa, ogólne potłuczenia. Rehabilitacja. Rok nauki przepadł. Za pieniądze, które otrzymał z PZU kupił sobie wyścigowy rower. Miał choć tyle rozrywki.

Buraki rosły wspaniale, w szkole wszystko normalnie, tylko z inspektoratu odpowiedzi nie było. Zachodzę sama. Moja propozycja spotkała się z odmową. Zabrałam wycofane podanie i ostrzegłam, że przeniosę się na własną rękę. Następnego dnia przyjeżdża inspektor. Ogląda pomoce naukowe, obejście, pole buraczane. Zadowolony, wszystko mu się podoba. Wówczas podaję zwrócone podanie i proszę o pozytywne załatwienie przeniesienia. Patrzy na mnie, na podanie… prosi, przekonuje…

Tymczasem dzieci dowiedziały się o moim podaniu i także w tajemnicy przede mną poprosiły o przeniesienie do tej samej szkoły, w której ja znajdę pracę, lub chociaż do tej samej miejscowości. Byliśmy znani nie tylko w powiecie, ale i w województwie, a troje nauczycieli z wyższym wykształceniem jeszcze wówczas było unikatem. Wiele szkół nadesłało nam swoje propozycje, a każda z nich obiecywała złote góry. Ale ja chciałam wyjechać nawet z województwa. Wszystko mnie drażniło. Nie mogłam się tylko zdecydować dokąd. Jednak dzieci nie zgodziły się na rozstanie, nie chciały wyjechać również z województwa, ponieważ mąż córki miał w sąsiednim powiecie rodzinę.

Mnie zaproponowano pracę w sąsiednim powiecie, początkowo jako wychowawczyni internatu w szkole średniej, kilka lekcji języka polskiego i całość języka rosyjskiego. Otrzymałam pokój z kuchnią, warunki materialne dobre, oprócz etatu jeszcze kilka godzin nadliczbowych. Dzieci także w tym mieście otrzymały pracę, ale warunki mieszkaniowe i wynagrodzenie znacznie gorsze. A przecież zięciowi, a także i mnie proponowano pracę w technikum, do którego już drugi rok uczęszczał mój syn. Ja tam nie chciałam iść, ale dzieciom obiecywano mieszkanie w nowym budownictwie i bardzo dobre warunki materialne. Zrezygnowali z tego, by się nie rozłączać ze mną. Nie mogłam się z tym pogodzić. Postanowiliśmy razem przejść do technikum mechanicznego.

Znów uległam. Zgodziłam się pójść tam, gdzie będzie lepiej moim dzieciom. Pomyślałam – „Trudno, jeśli nie mnie, niech choć im będzie znośniej na tym zwodniczym świecie.”

Jeszcze się łudziłam, że ludzie nie zmienili się tak rażąco, że to tylko ja jestem przemęczona i znerwicowana, ale gdy trochę odpocznę, może zdołam się pogodzić z tym, co jest. Zaczęli się także zgłaszać kandydaci na nasze miejsce. Zwłaszcza na miejsce kierownika. Opędzałam się od nich niezbyt uprzejmie. Powinni byli zrozumieć, że w związku z przenosinami mamy do załatwienia własne sprawy, a przed podjęciem nowej pracy należy się nam trochę odpoczynku. Nie rozumieli, nie chcieli, by umknęło przed nimi to, co po nas zostanie. Wyjaśniłam, że szkołę zdam inspektorowi i on ją przekaże komu zechce.

Szkoła, do której mieliśmy się przenieść, znajdowała się w tym samym powiecie, zaledwie 8 km oddalona od Pożarek. Mieliśmy się przeprowadzić przed rozpoczęciem roku szkolnego. Mąż mojej córki przy pomocy Komitetu Rodzicielskiego ogrodził jeszcze teren szkoły wysoką, żelazną siatką. Chcieliśmy naszym następcom ułatwić pracę.

   Tymczasem postanowiliśmy się trochę rozerwać. Tym bardziej, że nadarzała się okazja. Zięć także już był magistrem, córka, ponieważ z powodu dziecka straciła rok, miała nim zostać w przyszłym roku. Rozpoczął się karnawał. Przyjemność jednych opłaca cierpienie drugich – odprowadziliśmy naszą krowę do rzeźni. Następnie dzieci zaprosiły promotora z małżonką, do mnie przyjechało małżeństwo z dzieckiem z Poznania na cały miesiąc. Warunki miłego spędzania czasu idealne. Miejscowość piękna i atrakcyjna – sosnowe lasy pełne grzybów, jeziora pełne ryb, mieszkanie obszerne i niekrępujące. Wprawdzie mieliśmy tylko niedawno nabyty motocykl, ale taki sprawny, że na bliższe wycieczki wystarczał dla wszystkich, a na dalsze jeździliśmy pociągiem. Ach, co to był za rozkoszny miesiąc!

Zabiłam świniaka, którego rzeźnik zamienił w kiełbaski, szyneczki, polędwiczki i tym podobne przysmaki nieosiągalne dla mieszczuchów. Miejscowy rybak dostarczał do mieszkania żywe szczupaki lub karpie i sam ostrym tasakiem pozbawiał je głowy. W piwnicy stała w beczce kiszona kapusta, kompoty, konfitury. W ogrodzie warzywa i owoce, w sklepie pieczywo. Resztę, w miarę potrzeb, nasz etatowy zaopatrzeniowiec – mąż córki – dostarczał z powiatu. Pieniędzy było dosyć. Otóż to, bo moja pensja wzrosła więcej niż o tysiąc złotych. Wtedy to było dużo. Z dworca kolejowego zięć zwoził gości motocyklem. Wśród dorosłych był roczny młodzieniec, pełen męskiej witalności, walczący o pierwszeństwo z moją niemniej witalną, ale o rok starszą od niego wnuczką.

Moi goście uparli się za jedzenie płacić. Pozornie ustąpiłam, ale potem przestaliśmy o tym mówić. Chude lata należały do przeszłości. No i hulaj dusza! Już następnego dnia po przyjeździe gości ster rządów przejęła matka małego bohatera, pani Stefa, motywując swe prawa ciążą, która nie pozwoli jej uczestniczyć w każdej wycieczce, co raz, a drugie, chce się zaprezentować jako dobra kucharka i wspaniała gospodyni. Jej małżonek, pan Czesiek, swoją witalność ofiarował na usługi pań, zaopatrzeniowca oraz promotora zięcia.

Plan został zaakceptowany w stu procentach. Pani Stefa była poznanianką, dbała, żebym się nie zapracowywała, jej małżonek, przemiły urwis swoja wesołością zaraził całe towarzystwo, a mego syna tak rozkochał w sobie, że dotąd go wspomina i obiecuje sobie, że gdy tylko życie się unormuje, jeszcze raz musimy wspólnie spędzić wakacje. Albo promotor zięcia. Jakim cudem profesorami zostają sami najszlachetniejsi? Chyba nie przypadkowo. Przykro mi było, że mój promotor nie zdecydował się przyjechać. Chciałabym mu bardzo podziękować za interwencję w hotelu nauczycielskim, a także czytelne instrukcje odnośnie mojej pracy. Mimo wszystko dyplom ukończenia studiów, choć w pierwszej chwili mnie nie ucieszył, to po uspokojeniu pierwszego żalu z powodu śmierci tych, którym miał on służyć uposażeniem, sprawił mi dużo przyjemności. Pomimo tylu przeciwności osiągnęłam to, czego inni, znajdujący się w lepszych warunkach, nie osiągają. W dodatku w oparciu o swoją własną wytrwałą pracę.

Czasem jeździliśmy oglądać piękno przyrody, innym razem zwiedzaliśmy jakieś atrakcyjne  miejsce. Pływaliśmy dużo statkiem po jeziorach, łódką i wodnym rowerem. Kto miał ochotę zażywał kąpieli, a potem opalał się na przybrzeżnym piasku, a wszędzie towarzyszył nam aparat fotograficzny. W tym pięknym miesiącu nikt obcy nie miał do nas wstępu. Nasza „gosposia”, pani Stefa, przyniosła zaszczyt wszystkim poznaniankom, które przez żołądek sięgają po serce męża. Z łatwością zdobyła serce tych wszystkich, których żołądki zetknęły się z jej specjałami.

Po wyjeździe miłych gości nowe przyjęcie. Tym razem zaprosiliśmy inspektora i zastępcę głównego dyrektora z nowej placówki, w której mieliśmy pracować, oraz kilku kolegów zięcia z żonami. Nie wiem, co skłoniło inspektora, że zamiast małżonki, przywiózł ze sobą podinspektora.

– Trudno, gość mego gościa, choć niepożądany, musiał być tolerowany.

Ale ten jegomość zachowywał się nie jak pod- ale jak nadinspektor. Nie dawał zwierzchnikowi pierwszeństwa.

Po przywitaniu i wzajemnym przedstawieniu się gości zasiedliśmy do stołu, zastawionego staropolskim zwyczajem „czym chata bogata”. Ledwieśmy coś niecoś przełknęli ku pokrzepieniu serc, wstał pan podinspektor, chrząknął, rozejrzał się i zwróciwszy się w stronę zastępcy dyrektora nowej szkoły, rozpoczął:

– Jesteście nam winni wdzięczność, kolego dyrektorze, że dajemy wam troje nauczycieli z wyższym wykształceniem. Ile nas to kosztowało, żeby z jednej szkoły aż troje mogło studiować. Prawda, koleżanko? – zwrócił się do mnie.

Inspektor rzucił mi uśmiech, ale nic nie powiedział. Krew mnie zalała na tupet tego podwójnego karła, ale ze słodkim uśmiechem odrzekłam:

– W tej chwili wolę pamiętać, że jest pan naszym gościem – napełniłam jego kieliszek i podstawiłam półmisek. Zastępca dyrektora podniósł w górę swój, inni poszli jego przykładem.

– To na pocieszenie za wasz trud – powiedział, przechylając kielich.

Inspektor sięgnął ręką i włączył patefon, zagłuszając dalsze słowa podinspektora. Zaczęła się potańcówka. W pewnej chwili odbił mnie podinspektor i wyciągnął ramiona. Roześmiałam się, cofnęłam i zatańczyłam nie z nim, lecz przed nim. Rozległo się nowe klaśnięcie i znalazłam się w ramionach młodego nauczyciela z nowej szkoły, pana W.

Następnego dnia samochody z nowej szkoły przewiozły nas do miejsca przeznaczenia. Podczas gdy wyjeżdżaliśmy, inne auta wiozły naszego następcę. Nigdy już się z nim nie spotkałam, ani nie wiem jak się nazywał. Doszło tylko do mojej wiadomości, że moi poprzedni uczniowie nigdy nie zobaczyli telewizora, poznikały też zgromadzone pomoce naukowe. W niedługim czasie szkoła w Pożarkach przestała istnieć, a uczniów dowożono do szkoły zbiorczej w powiecie. W obszernym piętrowym budynku szkolnym założono sklep spożywczy.


Na nowej placówce dzieciom przydzielono dwa pokoje w starym budownictwie. Bez wygód. Ja otrzymałam pokoik 2 na 3 metry w internacie. Zmieściło się w nim łóżko i stolik, ani mowy, by znalazło się miejsce dla syna. Musiał on mieszkać u córki. Obiady jadaliśmy w stołówce, a za śniadania i kolacje syna płaciłam córce. Mieszkanie dzieci było zagrzybione, wilgotne i zimne. Mój pokoik wprawdzie był ciepły, ale bardzo krępujący – wspólna z młodzieżą umywalnia i ubikacja. Wszędzie oczy młodzieży i koleżeństwa.

Janina Mroczkowska, Gozdawianka – Obcy czy swoi?