Na razie ćwiczyłam swoich aktorów, z wieczorówką przeprowadzałam próby. Dzieci miały oddzielny teatrzyk. Opracowały komedyjkę „O lisku chytrusku”. W obu teatrach pracowałyśmy wspólnie z córką. Ona opracowywała śpiew i muzykę, ja resztę. Ale kto byłby wszedł do nas w godzinach porannych, pomyślałby, że albo odprawiamy jakiś rytualny taniec, albośmy zwariowały, o czym od czasu do czasu zapewniał nas Wiesio. Byłyśmy przy zdrowych zmysłach, tylko uczyłyśmy się tańców i ról, by potem przekazać je naszym aktorom.

Oba przedstawienia odbyły się przy współpracy Komitetu Rodzicielskiego, który był odpowiedzialny za spokój i porządek. Na przedstawienie wykonane przez dzieci przyjechał zaproszony inspektor i śmiał się razem z dzieciarnią z niepowodzeń chytrego liska. Z biletów wpłynęły pierwsze złotówki na przyszłą wycieczkę. Teraz zaczęliśmy opracowywać z dorosłymi tragedię Makbet, a w międzyczasie urządziliśmy zabawę. Na zebraniu Komitetu Rodzicielskiego uzgodniliśmy, kto za co będzie odpowiedzialny, wyznaczyliśmy porządkowych. Moje panienki: córka i Stasia zrobiły kotyliony, córka ponadto afisze, które młodzież porozwieszała w sąsiednich wioskach. Do tańca miała nam grać ciesząca się dużym uznaniem orkiestra niewidomych. Towar do bufetu zakupiliśmy za poprzednio zarobione pieniądze.

Jedna klasa została wyznaczona do tańca, druga do bufetu i garderoby. Za komitetowe pieniądze dokupiliśmy kilka lamp i naftę. Za bufet odpowiadałam ja i sama w nim urzędowałam. Razem z pozwoleniami na zabawę otrzymałam rozliczeniowe bloczki biletów wstępu, a także zwolniono mnie od podatku dochodowego. Podczas zabawy komitet rodzicielski doskonale sobie radził i goście czuli przed nami respekt. Mogłam spokojnie zająć się bufetem, ponieważ komitet zobowiązał się do opłacenia wszystkich kosztów zabawy, oprócz towaru w bufecie. To dawało gwarancję, że nikt bez biletu nie wejdzie.

Orkiestra grała, na sali tańczono, w przerwach odwiedzano bufet, bawiono się, a w międzyczasie porządkowi wyprowadzali z sali zbyt podchmielonych czy niesfornych, oddając ich „domowej opiece”. Członkowie Komitetu dobrze znali „jak kto siedzi”, czyli kto pędzi i przyniósł bimber, tego także grzeczniutko wypraszano. Zabawa skończyła się około 3:00 rano. Po rozejściu się gości, przyjęliśmy muzykantów kolacją, zapłaciliśmy należność i wyznaczony gospodarz odwiózł ich do domu. Potem obliczyliśmy dochód. Łącznie za bilety wpadło do kasy kilkaset złotych, które złożyłam razem z dochodem z teatrzyku na PKO. Sprzątaczka, otrzymawszy parę złotych za dodatkową pracę, wykrzywiła w uśmiechu gębę.

Janina Mroczkowska, Gozdawianka – Obcy czy swoi?